Płynąłem już całkiem pewnie w swoim rytmie, wyraźnie widząc przed sobą skałkę, gdy ktoś mnie potrącił. To napływającą z naprzeciw torpeda. Przeszedłem do żabki, spojrzałem przed siebie i zorientowałem się, że kierując się za bardzo na lewo wpłynąłem na tor kolizyjny z czołówką. Widząc nadpływające torpedy zacząłem uciekać w prawo. W tych czarnych piankach wyglądali jak stado orek.

Elektroniczny przewodnik bezbłędnie prowadzi przez zamek, doskonale się orientując w naszym położeniu. Ciekawie opowiada, ciepłym sympatycznym głosem. Zawsze można sobie coś powtórzyć lub przewinąć, gdy dany temat nas nie interesuje. Można też z tego skorzystać, gdy w jakieś sali jest tłok, pójść dalej i potem wrócić. On zawsze wie gdzie jesteśmy.

Liczba w tytule to dystans 226 km i czas 11:12:11. Magiczna dlatego, że to był magiczny dzień. Czasami są takie dni gdy wszystko wychodzi, gdy szczęście sprzyja i wszystko pomaga. Pływak, który holował mnie przez dwie pętle. Rower który się trzymał szosy jak nigdy. Kolega, kibic dodający wiary na ostatnich kilometrach. Nawet deszcz.

Ruszam, jest jakoś dziwnie. Czuję, że nie mam sił. Ręce nie chcą ciągnąć, a tętno rośnie jak nigdy. Przechodzę do żabki, próbuję się trochę rozluźnić. Rozglądam się wokół, jestem jednym z ostatnich. To na pływaniu dla mnie nie nowość. Wracam do kraula, próbuje przyspieszyć. Nic z tego. Mija mnie kolejna osoba. Znowu wracam do żabki. Rozglądam się. Ostatnia osoba odpływa w stronę białej boi. Jeszcze raz próbuję popłynąć. Nic z tego, to tak jakbym całkiem utracił siły. Tętno wariuje, a ręce nie chcą współpracować.

Rozpędzam się. Kładę wygodnie na lemondce. W głowie ustawiam tempomat 35 km/h. Tuż przed Kanałem skręt w lewo. Odcinek prostej, nawrotka. Nieporęt. Skręt w lewo. I szosa wzdłuż Kanału. Szeroko, wygodnie, płasko. Asfalt pierwszej klasy. Podkręcam tempomat. Pamiętam, że jeszcze przede mną podjazd na Konwiktorską. Świetnie mi się jedzie. Wjazd do Warszawy. Płochocińska. Łagodne, zakręty. Wszystkie wyjazdy zabezpieczone. Można się skupiać na kręceniu.

Nadchodzi czas startu, w dużej grupie schodzimy do wody i ustawiamy się wzdłuż pomostu. Sygnał sędziego, ruszamy. Tym razem płynę mocniej, już się nie martwię, czuję się pewnie. Trasa przyjemna, prosta, dwie boje mijane z prawej, nawroty o 90° i powrót na metę. Łatwo utrzymać kierunek. Czas w strefie dobry 43:07 i szybka zmiana 2:42 (przynajmniej jak na mnie).

Pobudka o 6 rano. Dojazd do Przechlewa 15 km, dobra rozgrzewka. Jest zimno 8ºC. Dojeżdżam do biura zawodów, odbieram pakiet, wstawiam rower do strefy, odpoczywam. Pogoda jest piękna, woda stosunkowo ciepła (17ºC), słoneczko zaczyna przygrzewać. Wchodzimy dowody, trzeba dopłynąć na start między bojami.

Zdejmuję rower z bagażnika i niespodzianka, zniknęło powietrze z przedniego koła. Wymieniam dętkę, pompuję, cóż zdarza się. Przykrywam rower, zostawiam kask w worku i idziemy nad wodę. Wracamy. Potem pasta party i wracam do hotelu. Kładę się wcześnie spać. W nocy przeszła burza.

Tour de Tri Piła, dla mnie zupełna nowość, zawody jedyne w swoim rodzaju. Trzy dni, cztery starty i nowe kombinacje dyscyplin - duathlon i aquathlon.

Start jest z wody i trzeba dopłynąć do linii, chwilę poczekać. Kładę się na plecach, pianka lekko unosi mnie na powierzchni. Na torze maltańskim jest szeroko, mimo około tysiąca zawodników, jest dość miejsca. Ustawiam się w trzecim, może czwartym rzędzie bliżej środka toru.