Płynąłem już całkiem pewnie w swoim rytmie, wyraźnie widząc przed sobą skałkę, gdy ktoś mnie potrącił. To napływającą z naprzeciw torpeda. Przeszedłem do żabki, spojrzałem przed siebie i zorientowałem się, że kierując się za bardzo na lewo wpłynąłem na tor kolizyjny z czołówką. Widząc nadpływające torpedy zacząłem uciekać w prawo. W tych czarnych piankach wyglądali jak stado orek.

W tym roku sierpień zarezerwowałem sobie na Tatry i okolice. W niedzielę 30 lipca przyjechałem do Poronina i już tego dnia wybrałem się na trening. Pobiegłem do Murzasichla, gdzie spotkałem się z kolegą z pracy Danielem i razem zrobiliśmy pętelkę po okolicznych pagórkach.

Elektroniczny przewodnik bezbłędnie prowadzi przez zamek, doskonale się orientując w naszym położeniu. Ciekawie opowiada, ciepłym sympatycznym głosem. Zawsze można sobie coś powtórzyć lub przewinąć, gdy dany temat nas nie interesuje. Można też z tego skorzystać, gdy w jakieś sali jest tłok, pójść dalej i potem wrócić. On zawsze wie gdzie jesteśmy.

Liczba w tytule to dystans 226 km i czas 11:12:11. Magiczna dlatego, że to był magiczny dzień. Czasami są takie dni gdy wszystko wychodzi, gdy szczęście sprzyja i wszystko pomaga. Pływak, który holował mnie przez dwie pętle. Rower który się trzymał szosy jak nigdy. Kolega, kibic dodający wiary na ostatnich kilometrach. Nawet deszcz.

Staram się jak najdłużej utrzymać wysoką kadencję. Oszczędzam siły na najbardziej strome miejsce. Przede mną wyrasta skała z na w pół wystającym rowerem. Tu się zaczyna ostra wspinaczka. Jadę powoli, dosłownie na granicy utrzymania równowagi.

Rozpędzam się. Kładę wygodnie na lemondce. W głowie ustawiam tempomat 35 km/h. Tuż przed Kanałem skręt w lewo. Odcinek prostej, nawrotka. Nieporęt. Skręt w lewo. I szosa wzdłuż Kanału. Szeroko, wygodnie, płasko. Asfalt pierwszej klasy. Podkręcam tempomat. Pamiętam, że jeszcze przede mną podjazd na Konwiktorską. Świetnie mi się jedzie. Wjazd do Warszawy. Płochocińska. Łagodne, zakręty. Wszystkie wyjazdy zabezpieczone. Można się skupiać na kręceniu.

W maju zdecydowałem się na start w Łurzyckim Ściganiu. Zawody w formule jazdy indywidualnej na czas. Dla mnie debiut w tej konkurencji, pierwszy w życiu start z platformy. Znakomicie przygotowana impreza, fajna atmosfera, sporo znajomy. Startowaliśmy w 30 sekundowych odstępach w kolejność ustalonej na podstawie zadeklarowanego czasu.

Sędziowie wypuszczają zawodników grupami. Kolorowy tłum pnie się spokojnie pod górę. Nikt się nie spieszy to start honorowy. Najpierw podjazd na Klin, potem zjazd do Poronina. Dopiero tam będzie start ostry. Wyjeżdżam spokojnie pod górę. Skręt w lewo na Klinie i zjazd. To dla mnie całkowita nowość. Nigdy nie jechałem w peletonie. To jeszcze nie wyścig. Zjeżdża zwarta grupa. Kolarz przy kolarzu. Koło przy kole. Nigdy tak nie jechałem. Poronin. Zatrzymujemy się. Czekamy. Właśnie startuje poprzednia grupa. Chwila przerwy.

Pobudka o 6 rano. Dojazd do Przechlewa 15 km, dobra rozgrzewka. Jest zimno 8ºC. Dojeżdżam do biura zawodów, odbieram pakiet, wstawiam rower do strefy, odpoczywam. Pogoda jest piękna, woda stosunkowo ciepła (17ºC), słoneczko zaczyna przygrzewać. Wchodzimy dowody, trzeba dopłynąć na start między bojami.

Zdejmuję rower z bagażnika i niespodzianka, zniknęło powietrze z przedniego koła. Wymieniam dętkę, pompuję, cóż zdarza się. Przykrywam rower, zostawiam kask w worku i idziemy nad wodę. Wracamy. Potem pasta party i wracam do hotelu. Kładę się wcześnie spać. W nocy przeszła burza.