Piękna złota jesień, wspaniały bieg i cudowny weekend z przyjaciółmi w Bieszczadach. Później tradycyjnie Bieg Niepodległości, po raz pierwszy Noc STO-nogi w Milanówku i Bieg Mikołajów na torze wyścigów konnych na Służewcu. Trudny koniec roku jak zawsze niósł nadzieję, że kolejny sezon będzie lepszy.

Gdy wraz z przyjaciółmi opuszczałem Cisną zrobiło mi się na chwilę smutno. Patrząc z okna samochodu na cudownie wybarwione wzgórza uświadomiłem sobie, że właśnie skończył się jeden z moich najlepszych sezonów. Patrzę na to w kontekście ultramaratonów trailowych, bo w kontekście startowym trudno wyznaczyć granice.

Biała Góra. Piękna, majestatyczna. Wznosi się nad Chamonix wysuwając swój lodowy język w stronę wtulonego w dolinę miasteczka. Choć samego szczytu Mont-Blanc nie widać to otaczające dolinę góry robią niesamowite wrażenie. Organizowany od 2003 roku UTMB, uważany za jeden z najtrudniejszych biegów na świecie, z całą pewnością był najtrudniejszym w jakim miałem okazję brać udział.

Lot do Lwowa był spełnieniem jednego z moich marzeń. Od zawsze chciałem zobaczyć to miasto. Miasto, o którym tak wiele słyszałem, które istniało we wspomnieniach moich bliskich, którego obraz z 1920 roku fascynował mnie od lat.

Biegnąc szutrówką w stronę Smereka w pewnym momencie chcąc sprawdzić dystans przewijałem ekrany na zegarku i mój wzrok zarejestrował wysokość 666 m n.p.m. Faktycznie tegoroczna trasa 140 to iście szatański pomysł. Cóż. Po zeszłorocznej narzekaliśmy, że jest trochę nudna to teraz dostaliśmy naprawdę ciekawą. Trudną i wymagającą, ale piękną.

Początkowo lekko w dół główną ulicą Krynicy, by po kilometrze skręcić w drogę wspinającą się na stok Jaworzyny. Dobrze wspominałem ten odcinek. Teraz w założeniu chciałem pobiec go mocno. Bezchmurna księżycowa noc. Chłodno, jakieś 9 stopni. W konarach hulał więcej wiatr. Biegło mi się świetnie nawet pod górę. Byłem mocno zdziwiony, gdy dotarłem do stacji kolejki gondolowej na Jaworzynie.

Płynąłem już całkiem pewnie w swoim rytmie, wyraźnie widząc przed sobą skałkę, gdy ktoś mnie potrącił. To napływającą z naprzeciw torpeda. Przeszedłem do żabki, spojrzałem przed siebie i zorientowałem się, że kierując się za bardzo na lewo wpłynąłem na tor kolizyjny z czołówką. Widząc nadpływające torpedy zacząłem uciekać w prawo. W tych czarnych piankach wyglądali jak stado orek.

Zaczyna świtać. Ponad granicą lasu, szlak wchodzi w kosówkę. Porywy wiatru robią się coraz mocniejsze. To znaczy pewnie są takie same, ale niżej się tego nie odczuwało. Kopuła Grzesia. Punkt kontrolny. Sędziowie spisują numery. Tu wieje już dość solidnie. Na szczęście kosówka osłania. Długi Upłaz. Patrzę na wschód. Z za horyzontu wyłania się tarcza słoneczna. Fantastyczny widok. Zachodów w Tatrach widziałem już wiele, ale to mój pierwszy wschód słońca.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami … Do mety tak daleko, a przecież stoję przed nią. Czarna brama Salomona. Start i meta. Jeden punkt oddalony od siebie o 240 kilometrów. Dla obserwatora z zewnątrz to jedno miejsce. Dla mnie, jak się później okaże ponad 42 godziny w drodze. Wszystko jest względne.

DNF

Krótki, jednoznaczny komunikat. Porażka. Czy w takiej sytuacji warto pisać. Nie ukończyłem Ultra Rzeźnika 160, ani nawet 140. Jednak po nabraniu dystansu, z perspektywy czasu doszedłem do wniosku, że te 133 kilometry, które pokonałem warte są opisania.