Po przeczytaniu relacji z pierwszej edycji Biegu „Rzeźnika” wiedziałem, że chcę wystartować w drugiej. Wiedziałem, że to nie lada wyzwanie. Trasę znałem. Większość odcinków pokonałem z plecakiem na obozie wędrownym, pozostałe przy różnych innych okazjach. Znałem dystans, wiedziałem jakie górki są po drodze. Mimo to ten bieg stał moim największym marzeniem i głównym celem na rok 2004. Udało mi się pomysłem zarazić kolegów z klubu i skompletowaliśmy dwie drużyny. Ustaliliśmy, że ja biegnę z Bogdanem, a Marek z Grześkiem.
Wiedziałem, że Bogdan jest dużo mocniejszy i starałem się przygotować jak najlepiej. By lepiej się poznać robiliśmy wspólne treningi. Naszym jedynym celem było ukończyć, ale w swoich marzeniach liczyłem na złamanie 14 godzin. W Bieszczady wyjechaliśmy we czwartek. Popołudniu zakwaterowaliśmy się w schronisku w Wetlinie. Zjedliśmy obiad, a po krótkim spacerze przepakowaliśmy się i żona Marka – Jola odwiozła nas do Komańczy.

Nocleg w szkole minął jak moment, obudziłem się przed trzecią, większość już się krzątała. Wyszliśmy przed czwartą, oddaliśmy torby na punkty i ruszyliśmy w stronę dworca kolejowego. Krótka odprawa przed startem, kilka pamiątkowych zdjęć i o godzinie 4:25 WYSTARTOWALIŚMY!
Ruszyliśmy spokojnie asfaltową drogą w stronę Duszatynia. Najpierw trzeba było pokonać niewielkie pasmo. Cały czas truchtaliśmy tylko pod samym wierzchołkiem przeszedłem w marsz. Pamiętałem o żelaznej zasadzie – jak pod górę to idziemy. Peleton pomału się rozciągał, ale mieliśmy kontakt wzrokowy z czołówką. Robiło się coraz widniej. Było przyjemnie, chłodno biegło się znakomicie. Minęliśmy jeziorka Duszatyńskie, zaczęło się ostre podejście na Hryszczatą. Potem łagodny grzbiet i zbieg na przełęcz Żebrak do pierwszego punktu.

Następny odcinek też dość łagodny, niewielkie różnice wzniesień i zbieg do Cisnej. Na drugim punkcie przy Bacówce pod Honem zobaczyłem, kolegów ze ścisłej czołówki. Trochę mnie to przeraziło. Pomyślałem, że biegniemy za szybko i może nie starczyć mi sił do końca. Bogdan uspakajał i mówił, że ma wszystko pod kontrolą. Chwila wytchnienia, zdjęcie, parę łyków i w drogę.

Przed nami, jak się później okazało, był najtrudniejszy odcinek. Przebiegliśmy przez Cisną i zaczęliśmy się wspinać na Rożki. Znów było zbyt stromo by biec. Szliśmy zachowując kontakt wzrokowy z poprzedzającą drużyną do czasu, gdy oni zaczęli zawracać. Zgubiliśmy szlak. Bogdan wyciągnął mapę i udało nam się go odnaleźć. Nawet specjalnie dużo nie straciliśmy. Gdy skończyło się podejście i wyszliśmy na połoninę znowu można było biec. Robił się upał. Słońce paliło i kończyło się picie. Jak na tak długi odcinek mieliśmy go za mało. W drodze posilaliśmy się suszonymi daktylami, dodawały sił, ale nie gasiły pragnienia. Zaczęliśmy racjonować picie. Ostatni łyk na wierzchołku Fereczatej.

Potem zbieg do wsi Smerek. Gdy wybiegliśmy z lasu, wyłonił się przepiękny widok na Smerek oraz połoniny Wetlińską i Caryńką. Kawał drogi przed nami i mocno do góry. Wyprzedziliśmy kolejną drużynę i nadkładając nieco drogi, bo pobiegliśmy prosto zamiast skręcić, dotarliśmy do punktu w Smerku przed sklepem. Tu pochłonąłem mnóstwo izotonika, dwa banany i batona – w końcu pora na drugie śniadanie. Znaleźliśmy też czas na odświeżenie i przebranie.

Po 20 minutach, jak nowo narodzeni ruszyliśmy w stronę Smerka. Długie podejście, ale większość w lesie, który chronił nas przed słońcem. Przed szczytem zaczęła się połonina i słonko znów dało o sobie znać.

Na szczęście na wierzchołku czekały na nas Isia z Jolą – żony Bogdana i Marka, które dzielnie wniosły spory zapas wody. Krótki odpoczynek, zdjęcie i w drogę. Najpierw przyjemnie, łagodnie w dół, na przełęcz Orłowicza, potem do góry na Osadzki Wierch i pofałdowanym grzbietem do schroniska Chatka Puchatka. Turystów po drodze sporo, widząc pośpiech i numery wypytywali nas o trasę. Bogdan odpowiadał, ja oszczędzałem siły 😉

Ktoś na widok Bogdanowego plecaczka z Telepizzy zakrzyknął: „ludzie z drogi, dostawca z pizzcą pędzi”. Inni nas pozdrawiali lub pocieszali wołając: „Ci przed wami są niedaleko, dogonicie ich”. Przy schronisku spory tłumek. Bogdan zdecydował, że musimy uzupełnić płyny. Była spora kolejka, ale jak powiedział, że biegniemy z Komańczy i spieszymy się do Ustrzyk to nas przepuszczono. Kupiliśmy po dwa soki porzeczkowe, jeden na miejscu, drugi, do uzupełnienia butelki.

To był świetny pomysł, przypływ witamin dodał otuchy i sił. Ruszyliśmy, teraz był długi zbieg. To dość trudny odcinek dał się we znaki kolanom. Na wielu fragmentach zejścia „schody” dostosowane do kroku piechura, bardzo wybijały z rytmu. Potem lekkie wypłaszczenie, łąka, potoczek i ostatni punkt w Berechach. Już tak niewiele zostało.
Tu zastaliśmy wyprzedzającą nas drużynę. Na nasz widok szybko się zebrali, ale i my nie traciliśmy czasu. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy piątą drużyną, do tego była szansa na znakomity czas – dużo poniżej przewidywań. Doszliśmy ich na podejściu pod Połoninę Caryńską. Potem połonina, zrobiło się nieco chłodniej, pojawiły się większe obłoczki i zerwał się lekki wiaterek. Po długim podejściu możliwość biegu wydała się odpoczynkiem. Grzbiet dość szybko się skończył i zaczął się ostatni zbieg, zdecydowanie przyjemniejszy od tego z Wetlińskiej.

Potem mostek, zabudowania i asfaltowa droga w Ustrzykach. Bogdan pociągnął, ja próbowałem dorzymac mu kroku. Zaczął się łagodny podbieg. Mnie się wydawało, że źle skręciliśmy, zatrzymałem się zacząłem rozglądać. Bogdan był z przodu. Po chwili zobaczyłem jak ktoś macha do nas na skrzyżowaniu. Uspokoiłem i znów zacząłem biec. Bogdan chwilę zaczekał i dalej ruszyliśmy razem. Zakręt, prosta i samochód na moście z napisem Meta.
Trochę wszystkich zaskoczyliśmy, ale po chwili rozległy się brawa i okrzyki zgromadzonych kibiców – organizatorzy, szybsi koledzy, rodziny biegaczy.
Przybiegliśmy jako czwarta drużyna z czasem 11:35.
… odprężenie, radość, ulga, piwo, odpoczynek w cieniu autokaru.

Wiem, że tak dobry wynik osiągnąłem, dzięki spokojnemu i równemu prowadzeniu przez Bogdana, który miał jeszcze spory zapas sił i naprawdę kontrolował sytuację. Ktoś zapytał: „czy dałbym się jeszcze raz na coś takiego namówić”, a mnie głowę przebiegła mi myśl: „szkoda, że nie zaplanowaliśmy by przebiec cały dystans – dalibyśmy radę”.
Dowiedzieliśmy się, że Grzegorz wycofał się w Smerku. Nasz najbardziej doświadczony w górach kolega nie był dziś w najlepszej formie. Później odbił to sobie startując w Davos. W międzyczasie dobiegali kolejni zawodnicy. Poszliśmy na obiad. Później dojechały Jola z Isią i znów poszliśmy na obiad, a potem na spotkanie Marka, który trochę dłużej niż my walczył z trasą. Potem powrót do Wetliny, kolacja i sen.
Na drugi dzień rano wyruszyliśmy do Ustrzyk. Grzegorz, musiał wrócić do Warszawy, a my poszliśmy zaliczyć ostatni odcinek czerwonego szlaku. Pogoda była znakomita, udało mi się wreszcie zdobyć Tarnicę. Przed laty dwukrotnie pogoda zmuszała mnie do rezygnacji. Raz musiałem zawrócić z przełęczy Goprowców. Dzień upłynął wypełniony przepięknymi widokami i spokojną wędrówką. Ku mojemu zdziwieniu nogi nawet się nie buntowały, czasami tylko przypominały o poprzednim dniu. Gdzieś między Haliczem, a Rozsypańcem zaświtała w mojej głowie szalona myśl – „Sudecka Setka”. Po biegu pozostały fantastyczne wspomnienia i miłość do tej formy biegania.